Rzuć wszystko i focz na połoninach! Bieszczady na skiturach?
Wchodzę w to jak dziobek narty w puszek! Ale czy Bieszczady to dobre miejsce na skitury? Ja po zaledwie trzech dniach foczenia po przykrytych śniegiem bieszczadzkich połoninach powiem, że tak, idealne. Ale prawda jak zwykle leży gdzieś po środku i odpowiedź brzmi: to zależy. Jeśli szukasz stromych, technicznych podejść na każdym kroku, dużej ilości przewyższeń, przetartych szlaków albo łatwych zjazdów, to NIE. Ale jeśli szukasz wolności, ciszym spokoju, dzikiej natury i jako tako dajesz sobie radę w terenie na zjazdach to TAK, Bieszczady są dla ciebie.
Jak jest?
Nie licz na spektakularne przewyższenia, jeśli nie planujesz podchodzić i zjeżdżać w kółko na jakiejś ścianie, tylko po prostu zrobić sobie wycieczkę. Bieszczady to niskie góry, jak już się na jakieś pasmo wdrapiemy i wędrujemy granią, to nie nabijemy tych metrów w pionie za dużo. Chociaż w sumie każdego dnia robiliśmy około 900 metrów przewyższenia na dystansach od 12 do 20 km. Nie daj się jednak zwieść łagodności bieszczadzkich pagórków, te dzikie nadal góry wymagają dobrego (a pokusiłabym się nawet o powiedzenie bardzo dobrego) przygotowania kondycyjnego i technicznego. Nie ma tu stoków narciarskich, po których zjedziemy po zakończeniu tury, tak jak w wielu miejscach w Beskidach. Ale jeśli ogarniasz te dwie deski przyczepione do kopytek, to zjazdy w bukowych bieszczadzkich lasach przy dobrej pokrywie śnieżnej są wisienką na torcie. Szlaki są mało uczęszczane, mogą być nieprzetarte, podczas złej pogody łatwo stracić orientację w terenie na połoninach czy na odkrytych partiach.
Bieszczadzkie szlaki są czasem okresowo zamykane są tylko podczas sytuacji wyjątkowych, czyli niekorzystnych zjawisk jak: śnieżyce, oblodzenie szlaków, zagrożenie lawinowe, wiatrołomy czy zerwanie kładek na potokach. Informacje o tym znajdziemy na stronie Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Zimą za wstęp na bieszczadzkie szlaki turystyczne nie pobierana jest opłata.
Podobnie jak w sezonie letnim nie można zabierać ze sobą psów. Pamiętaj też o tym, żeby nie zostawiać jedzenia. No i nie wolno poruszać się też na szlakach po zmroku i przed świtem. Wszystkie tego typu szczegóły znajdziesz w regulaminie BdPN.
Trudno wytyczyć w Bieszczadach pętle, chyba że chcemy mieć wycieczki liczące ponad 30 kilometrów. Jeśli jednak jesteśmy większą ekipą i mamy opcję zostawienia samochodów w miejscu startu i końca, to możliwości fajnych przejść bez dystansów ultra jest multum. Ja takich nie opiszę, bo byliśmy związani z miejscem postoju naszej furki.
O czym warto pamiętać?
Oczywiście o zmiennej bieszczadzkiej pogodzie. My trafiliśmy na dwa dni słońca i jeden dzień tak zwanej „dupówy” z zerową niemalże widocznością. No i dwa dni wiało. Tfu, powiedzieć że wiało, to za mało! Kto kiedykolwiek przeżył bieszczadzkie podmuchy, ten wie o czym mówię. Ciężko mi było na Rozsypańcu ustać na nartach i rozważaliśmy wycofanie się ze względów bezpieczeństwa nawet. W Beskidach takie wiatry to tylko czasem na Babiej chyba 😉 Dla ułatwienia, oprócz oznakowania szlaków widocznego na drzewach, funkcjonuje także zimowy system czerwonych tyczek z ponumerowanymi tabliczkami. Znajdziemy je powyżej górnej granicy lasu, w kilku strefach połoninowych. Każdy numer zamieszczony na tyczkach ma przypisaną, znajomą służbom lokalizację GPS, warto o tym wiedzieć w razie konieczności wzywania pomocy. Jeśli już przy bezpieczeństwie jesteśmy, to warto zainstalować aplikację RATUNEK (jeśli jej jeszcze jakimś cudem nie macie), dzięki której służby ratownicze są w stanie precyzyjnie ustalić położenie osoby potrzebującej pomocy. Numer do GOPR (601 100 300) mam nadzieję macie zapisany na stałe w telefonie?
Nie uświadczysz tu schronisk za każdym zakrętem. Miej sporo papu i pićka na grzbiecie, w tym obowiązkowo gorąca herbata albo kawa. Lepiej mieć o dziesięć batoników za dużo, niż o jednego za mało, tym bardziej, że pogoda w Bieszczadach zmienić się może dosłownie w sekundę i czas wyprawy tym samym ulegnie zmianie. Warto na wszelki wypadek dorzucić do plecaka czołówkę, mini apteczkę i folię nrc (TU fajne info jak jej używać, bo strona ma znaczenie).
O ile w Beskidach o lawinach praktycznie możemy zapomnieć, to w Bieszczadach ono jest. Co prawda schodzą one rzadko, co może być spowodowane po prostu małym ruchem turystycznym, a to człowiek jest mechanizmem spustowym w wielu przypadkach, ale schodzą. Tereny narażone to między innymi stoki Wielkiej Rawki, Połoniny Caryńskiej i Wetlińskiej, Szerokiego Wierchu, Smereka, Tarnicy, Bukowego Berda czy Halicza. Na własne oczy widziałam nawisy, nad albo pod którymi nie chciałabym się znaleźć. Jeśli nie masz podstawowej wiedzy o „śniegu”, to polecam się dokształcić przed wyjazdem albo iść z kimś, kto taką wiedzę posiada. No albo wybrać się na początek na trasy bez zagrożenia, jak proponowana niżej wycieczka na Jasło. Ja ogólnie przy okazji odradzę chodzenie po Bieszczadach zimą w pojedynkę, na nartach również. Chyba, że ktoś w dolinach albo GOPR naprawdę będzie wiedział, co planujesz, ile ma Wam to zająć, gdzie możecie się znajdować w danym momencie, itd.
Według informacji na stronie Bieszczadzkiego Parku Narodowego, można Poruszać się na nartach tylko po oznakowanych szlakach, ale ze względu na bezpieczeństwo innych turystów oraz bariery zabezpieczające, na szlakach obowiązuje całkowity zakaz zjazdów. To jak to zrobić, żeby znaleźć się na dole bez teleportacji, jednocześnie szanując przyrodę i biorąc pod uwagę zakaz poruszania się poza szlakami w parku? Trzymać się bardzo blisko szlaku, tak jak na przykład zrobiliśmy zjeżdżając z Tarnicy. Ale już na przykład Jasło to obszar objęty ochroną tylko jako część Ciśniańsko-Wetlińskiego Parku Krajobrazowego i leży w otulinie BdPN. Wszystkie informacje i zalecenia można bez problemu znaleźć między innymi na stronie parku. Niektórzy mają ograniczenia głęboko pod termo gaciami, ale ocalenie tych miejsc chyba leży w interesie każdego z nas. Korzystajmy, ale mądrze, w granicach rozsądku. To od naszego zachowania zależy to, jakie decyzje będą podejmować władze parku.
Gdzie spać? Gdzie jeść?
Nie wiem Skrzatki za bardzo gdzie spać, bo sypiamy w Sanoku u babci Pana Munża, wpierniczamy nieprzyzwoite ilości domowych pierogów czy naleśników i dojeżdżamy sobie każdego dnia gdzieś. Kilka miejsc jednak poleca Magda z Krytyki Kulinarnej na blogu, a jej to bym akurat ufała bardzo w tym aspekcie. Tak samo z jedzeniem. Ja od siebie powiem, że jest miejsce, do którego na jedzenie wracam zawsze będąc w Bieszczadach (noclegi też mają) i jest to Wilcza Jama. Pisałam o tym miejscu przy okazji opisu Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej na rowerze. Podpisuję się pod tą polecajką wszystkimi skrzacimi kończynami i nartami i na samą myśl ich rosołku z bażanta czy gulaszu z sarny ślinię się jak narciarz na widok świeżego puszku.
Trzy dni bieszczadzkiego foczenia, trzy różne trasy.
Dzień 1: Szlakiem GOPR: Jasło i Małe Jasło plus Okrąglik – 15 km, 800 m przewyższenia
Jak tylko zobaczyłam ten film, to wiedziałam, jak spędzimy jeden z tych naszych planowanych trzech dni w Bieszczadach. Trafiliśmy nawet na podobną pogodę. Było ciepło, kompletnie bezwietrznie, a drzewa były lekko opatulone białą kołderką, bo dzień wcześniej padał śnieg. Bajka! Zresztą zobaczcie sami.
Tura nie jest długa, ma 12 kilometrów (my dołożyliśmy jeszcze krótkie podejście na Okrąglik). Zaczęliśmy z przełęczy Przysłup, gdzie bez problemu zaparkowaliśmy pod Karczmą Brzeziniak i żółtym szlakiem szliśmy początkowo łąką, a potem lasem, gdzie ścieżka stała się nieco bardziej stroma. Miejscami powiedziałabym nawet bardzo. Ale to tylko fragmenty. Następnie dotarliśmy do długiej polany, a potem znowu w las. Od Jasła na Małe Jasło szlak prowadzi pasmem granicznym i przy takiej widoczności, na jaką trafiliśmy my, jest to przejście iście magiczne. Można pokusić się o odfoczenie na chwilowy zjazd. My jesteśmy leniwi i tego nie zrobiliśmy. Na Małym Jaśle zrobiliśmy sobie długi piknik, wygrzewając się w słońcu, a następnie wróciliśmy tą samą drogą i dołożyliśmy kawałek do pierwotnej trasy, podchodząc lasem na Okrąglik. Wróciliśmy na Jasło, odfoczyliśmy się i dzida w dół. No dobra, dzida to za dużo powiedziane, bo pierwsza część nie ma dużego nachylenia, ale jak wjedziemy do lasu, to zaczyna się robić fajnie. Trafiliśmy na resztki jako takiego puchu. Trzymaliśmy się blisko szlaku, bo zwyczajnie nie znamy tych terenów, a i chcieliśmy docelowo wylądować przy samochodzie przecież. Swoim najlepiej.
Dzień 2: Mała i Wielka Rawka i Krzemieniec – 13 km, 900 m przewyższenia
Rawki to być może najpopularniejszy teren skiturowy w Bieszczadach. Podobno ma piękne linie zjazdu i podobno można liczyć na piękne widoki ze szczytu, bo Wielka Rawka to najwyższy szczyt w paśmie granicznym. Podobno. Bo my ponad granicą lasu widzieliśmy ledwo końce naszych nart i skupialiśmy się na tym, żeby odnajdywać tyczki znakujące trasę na grani i żeby nie dać się zdmuchnąć. Jak już jednak będziesz tu przy dobrej pogodzie, to niech Cię fantazja za bardzo nie ponosi, bo nad północno – wschodnią ściana Wielkiej Rawki często wisi wielki nawis i jest to jedno z najbardziej lawinowych miejsc w Bieszczadach. Początkowo chcieliśmy podchodzić zielonym szlakiem z Wetliny przez Dział, ale ostatecznie stanęło na zielonym szlaku z Przełęczy Wyżniańskiej przez Bacówkę pod Małą Rawką, bo podobno zjazd pod drzwi bacówki to rarytas i chcieliśmy się o tym przekonać na własnej narcie, ale o tym za chwilę.
My pokusiliśmy się jeszcze o przejście z Wielkiej Rawki na Krzemieniec, najwyższy punkt Gór Bukowskich czyli słowackiej części Bieszczadów Zachodnich. Jest to miejsce zbiegu granic Polski, Słowacji i Ukrainy i warto się tam wybrać, jak już jesteśmy tak blisko.
Wracaliśmy dokładnie tak, jak przyszliśmy. Dochodząc do młodego lasku bukowego za Małą Rawką rekomenduję odpiąć narty i zejść te 100 metrów. Szlak w tym miejscu jest bardzo stromy, wydeptany i szli nim ludzie. A bucznik obok … dla mnie za gęsty. Mam klaustrofobię i przedzieranie się trawersem przez gałęzie i krzaki mnie paraliżuje. Dalej zaczyna się magia. Stanęliśmy nad stromą ścianką w pięknym, rzadkim dość bukowym lesie. To właśnie ten prawdziwy i opisywany rarytas Rawki. My co prawda trafiliśmy już na ciężkawy śnieg i trzeba było uważać, ale jak tam Wam się trafi duża ilość świeżego puchu, to zapiejecie z zachwytu! Nie polecam jednak tego zjazdu niedoświadczonym, słabo jeżdżącym albo takim, którzy nigdy poza stokiem nie zjeżdżali. Ja może nie jestem mistrzynią freeride’u, ale mam osobistego guru narciarstwa, wybitnie jeżdżącego Pana Munża, który pokazywał linię zjazdu, tłumaczył i czuwał. Ostatni fragment to albo narty na plecy albo kilkadziesiąt metrów jodełki i treningu łapek, ale nie ma dramatu. I kolejny zjazd pod sam samochód zaliczony. W ostatnich minutach nawet słońce wyszło.
Dzień 3: Tarnica – dach polskich Bieszczad – 20 km, 990 m przewyższenia
Wejście na nartach skiturowych i zjazd z najwyższego szczytu polskich Bieszczadów to całodniowa „wyrypka”. Jeśli tylko pogoda pozwala, nie warto się spieszyć, a napawać do znudzenia śnieżnym pustkowiem. Zależało nam na pętli, dlatego startowaliśmy z Wołosatego, a nie z Ustrzyk Górnych (trasa przez Szeroki Wierch, również polecana i na liście na przyszły rok). Szlak czerwony prowadzi początkowo po bardzo słabo nachylonym terenie, doliną, co jest lekko nużące i irytujące po pewnym czasie. Ale jak tylko minęliśmy Przełęcz Bukowską i zaczęliśmy podejście pod Rozsypaniec, to miałam ochotę skakać ze szczęścia. Trafiliśmy na świetną widoczność, palące wręcz słońce, ale żeby nie było za miło, to doświadczyłam po praz pierwszy w życiu huraganowych podmuchów wiatru. Myślałam, że dzień wcześniej na Rawkach wiało. Guzik, tam to smyrało w porównaniu z tym, co się działo przez chwilę na Rozsypańcu. Przy swojej masie ciała miałam problem ustać. Nawet Dominik miał problem, było niebezpiecznie wręcz – przy mini zjeździe zwiewało mnie tak, że prawie znalazłam się po tej stronie grani, na której znaleźć bym się nie chciała, bo ilość nawianego śniegu i nawis mnie lekko przerażał. Okropne uczucie, przegrywać z wiatrem. Musieliśmy zejść 50 metrów z nartami, bo szlak schodzi bardzo stromo i przy tych podmuchach wiatru i nawisie po jednej stronie , a wywianym doszczętnie śniegu po drugiej ciężko było myśleć o trawersowaniu. Liczyła się szybka ucieczka z tego wichrowego miejsca. Na słynący z widoków Halicz nie wchodziliśmny, strawersowaliśmy go z lewej strony, żeby iść w mniejszych podmuchach wiatru. Ale i tak widoki są obłędne. Śnieg, śnieg i śnieg. I granatowe niebo.Nic więcej. Czysta natura. Kompletnie inny krajobraz niż na przykład na Jaśle.
Przed nami był krótki zjazd z Halicza. Na fokach, bo nie chcieliśmy oddalać się od szlaku, zresztą nadal solidnie wiało. Dalej trawers Kopy Bukowskiej i Krzemieni. Miejscami śnieg wywiany i stopiony słońcem tak, że szliśmy praktycznie po krzakach borówek pokrytych tylko śnieżną pianą, która się mocno osuwa. Co prawda nie ma tam bardzo stromej ściany, jednak można się całkiem sporo osunąć przy chwilowej nieuwadze. Przed podejściem na Przełęcz Goprowską zrobiliśmy sobie jeszcze pit stop na jedzenie. Wiało dużo słabiej, słońce grzało… taki poniedziałkowy lunch to ja szanuję 🙂
Wyszliśmy na przełęcz, trawersując zbocze obok szlaku (miejscami znowu śnieg się osuwał, było stromo). Zostało już tylko krótkie podejście na szczyt Tarnicy. Wiało umiarkowanie, widoczność się lekko pogorszyła. Znaczy pizgało złem, ale teraz już będę to porównywać do tego, co przeżyłam między Rozsypańcem i Haliczem. Przepięliśmy narty do zjazdu i wracamy do auta.
Początkowy odcinek zjazdu można zrobić bezpośrednio wzdłuż szlaku, ale można też odbić nieco w skałki pod samym wierzchołkiem na ścianie zachodniej. Jest to wręcz unikatowy dla Bieszczad odcinek zjazdu. Miodzio, cud malina, palce lizać! Z przełęczy polecam odbić w lewo, przebić się przez wystające skały (może jak jest jeszcze więcej śniegu, to ich nie ma) i dotrzeć do polany, którą zjeżdżamy wprost do szlaku niebieskiego. W dalszej części zjazdu można na chwilę opuścić szlak po tym jak skręca w lewo – trzeba pojechać prosto przez polanę i staniemy na granicy stromej ściany w bukowym lesie. Dla mnie jednak zbyt gęstym i przy tych warunkach śniegowych za trudnym – odczuwałam spore zmęczenie w stawie kolanowym, bo stara kontuzja odezwała się tydzień wcześniej. Wróciliśmy więc bliżej szlaku, ja zeszłam na nogach może 200 metrów, a Pan Munż zsuwał się tuż przy nim w lesie. Nachylenie maleje, wjechaliśmy zatem już razem lekko w las, ciągle będąc a to po prawej, a to po lewej stronie szlaku. Dotarliśmy do granicy lasu, ostatnia, płaska prawie polana, mostek i byliśmy w miejscu, w którym zaczęliśmy. Wróciliśmy na nogach na parking (jakieś 500 metrów).
Śmiem pokusić się o stwierdzenie, że jedno ciekawszych i piękniejszych przejść narciarskich w Bieszczadach. Oczywiście przy dobrej pogodzie i widoczności. Pierwsza część szlaku łatwa, od Rozsypańca zdecydowanie nie dla super początkujących. Tak samo zjazd. Chociaż duże znaczenie ma rodzaj śniegu. W super świeżych puchu, z dobrym podkładem pod spodem zjazd w lesie jest dużo prostszy i bezpieczniejszy niż przy tak mokrym śniegu, jaki był już tego dnia w niższych partiach. Sami musicie ocenić wasze możliwości motoryczne, siłowe i techniczne.
Ja w bieszczadzkim foczeniu się zakochałam. Mam listę kilku tras na kolejne wypady. Gdyby nie to, że zima się kończy, wróciłabym jeszcze raz w marcu. Może się uda, kto wie?