Bez kategorii

Podsumowanie miesiąca #lipiec2019

No brawo Anka, brawo…jest połowa sierpnia, a Tobie dopiero udało się naskrobać cokolwiek podsumowującego lipiec. To oznacza tylko jedno – znowu wyrabiasz na zakrętach!


Się działo w lipcu. Dużo. Choć treningowo lipiec raczej był miesiącem słabym. Roztrenowanie, tak to nazwijmy 🙂 Był niespodziewany, spontaniczny babski wyjazd do Portugalii na tydzień, było rozpoczęcie nowej roli w pracy, która mnie pochłonęła i zdecydowanie więcej czasu ostatnio poświęcałam zawodowemu życiu. Było trochę rodzinnych uroczystości i automatycznie jakoś na treningi było mniej czasu. Poza tym chyba potrzebowałam rozluźnienia. Człowiekiem jestem, zwykłym, pracującym na etacie i próbującym ogarnąć to życie i swoje priorytety najlepiej jak potrafi. A no i dodajmy, że w połowie czerwca przebiegłam przecież kolejne ultra. I tak, wiem, nie ma nadal relacji. Ale będzie, macie moje słowo. Ale bez pitolenia, bo czasu oczywiście mało i trzeba się zbierać na zaraz na obiecany spacer z przyjaciółmi.

 

Jakość, nie ilość

Przetrenowałam tylko 47 godzin w lipcu. Choć dla niektórych to pewnie i tak kosmiczna liczba. Ale mnie samą to zaskoczyło.  Tylko marzec był słabszy, jeśli chodzi o liczbę godzin spędzonych na aktywności fizycznej w tym roku. Ale podobno liczy się jakość, nie ilość 🙂 Było więc dużo fajnego rowerowania, bo jakoś tak biegania miałam trochę przesyt. Co nie znaczy, że nie biegałam wcale.

Liczby lipcowe prezentują się następująco: bieganie 88,1 km, bieganie w terenie 21 km, szosa 490,8 km, mtb 58,5 km i 10 h treningu siłowego i wzmacniającego. 

 

Rowerowe jazdy były solo, z mężem i… odbyła się też pierwsza edycja TURBOustawki powered by MOREClub! Tak, tak, Skrzat robi fajne wycieczki rowerowe. Jednoczymy takich ciastkowych kolarzy, jak ja. Bez spiny, na luzie. Więcej info znajdziecie zawsze na skrzacim fb.

 

Tyle rowerów szosowych na raz schronisko Przysłop pod Baranią Górą nie widziało chyba nigdy! TURBOustawka vol.1 przesła moje oczekiwania.

 

Naładowana endorfinami po ustawce, zaliczając jeszcze kilka fajnych rowerowych treningów miałam spełnić w lipcu swoje marzenie o przejechaniu najtrudniejszego szosowego wyścigu kolarskiego dla amatorów – Tatra Road Race. Ale to marzenie muszę przełożyć na za rok. Miałam przełamać strach przed kolarskim tłumem, zobaczyć na ile mnie stać w terenie, którego nie znam. I to na szosie, na której siedzę od sierpnia zeszłego roku zaledwie. I dowiedziałam się tylko tyle, że jestem w stanie przeżyć start w takim tłumie. Na 3 kilometrze poszła przerzutka i łańcuch. Złośliwość rzeczy martwych? Pech? Nawet nie wiecie jak byłam wściekła! Tylu przekleństw Giewont chyba nie słyszał. Ryczałam też jak bóbr z tej bezsilności człapiąc z rowerem do auta. Chyba bardziej, niż gdyby się okazało, że moja sprawność fizyczna zawiodła. Nie lubię nie mieć na coś wpływu.  A kolarstwo takie jest…jak się coś ma spieprzyć, to na wyścigu, bo duże obciążenie, a wcześniej możesz przejeździć serki kilometrów i nic. Ale śpiki i łzy otarłam, pomyślałam, że może tak miało być? Może to, że mi łańcuch spadł dwa razy tuż przed startem, co się nigdy nie zdarzyło w tym rowerze, było ostrzeżeniem? A strzelona przerzutka na podjeździe już znakiem, którego nie mogłam zignorować i dzięki temu poleciałam następnego dnia w jednym kawałku do Lizbony? Bo taka sytuacja na zjeździe oznaczałaby glebę. 

 

Ja tam jeszcze wrócę!

 

Biegowo jak widać było słabo. Coś tam podreptałam, żeby nie zapomnieć, jak się biega i tyle. A no i w Portugalii trochę posapałam, żeby miejsce na ciastki kolejne robić, wiadomo, priorytety. Chociaż w sumie pierwszy trening do maratonu zrobiłam jeszcze w lipcu, więc dobra, niech będzie – zakończyłam miesiąc z biegowym przyt(r)upem. Bo tak, byłam trup po tym okresie biegowego roztrenowania.

 

Zmotywowana, ale zdechnięta. Czemu forma znika tak szybko?

 

A jedyny bieg górski w lipcu był zacny i szlachetny. Towarzyszyłam przez chwilę Darkowi Strychalskiemu w jego próbie pokonania Głównego Szlaku Beskidzkiego. Nie będę się tu rozpisywać, obczajcie sami co to za niesamowita postać (klik).

Górski półmaraton z rana przed pracą? Spoko, ogarnie się.

 

Lipcu, czy musisz się tak szybko kończyć?

Nie żebym była fanką upałów czy czegoś takiego. Ja żarcie mam na myśli oczywiście! A w lipcu było smacznie, oj było. Kurki, bób, fasolka szparagowa, malinowe pomidory i one… JAGÓDKI. W pierogach, w jagodziankach, w koktajlach. To po czereśniach moja druga miłość letnia.



 

Na koniec zostawiam Wam jeszcze trochę ciastków i innych dóbr z Portugalii, w której się absolutni zakochałam. Ale to trudna miłość, bo zabrała mi na chwilę kratę na brzuchu i formę.