
Podsumowanie miesiąca #luty2020
Za mną już dwa całkiem solidnie (chyba) przepracowane miesiące. Luty, jak to luty, minął szybko, mimo iż w gratisie dostaliśmy w tym roku jeden dzień treningowy więcej. Wykorzystaliście go?
Ja tak. Na bieg regeneracyjny, towarzyski, czyli radosne wybieganie z FantasticTeam w świeżym puchu na Błatniej. Było bosko! I były pyszne ciastki od naszej nowej FantasticGirl! Takiej dobrej energii na koniec ciężkiego miesiąca mi było trzeba.
Amator na etacie
Dużo pracowałam w tym miesiącu. Serio dużo. Często do późna albo naprawdę mega wcześnie. Mam kolejne dodatkowe obowiązki, globalną rolę i cały z tym związany bajzel do uporządkowania. Dodatkowo dwa razy po dwa dni szkoliłam w biurze, co kosztuje mnie dodatkowo dużo energii, a swoją normalną pracę w te dni i tak trzeba zrobić. Czasem godzenie zaplanowanych biegowych treningów i treningów dla tak zwanej przyjemności – rowerowych i narciarskich z normalnym żyćkiem, które się dzieje z całą dobrocią inwentarza jest logistycznym przedsięwzięciem. Nie, nie narzekam. Lubię aktywne życie, lubię swoją pracę, lubię na chwilę obecną stabilność korpo, lubię te moje wizyty w biurze (mogę torebki przewietrzyć) i lubię szkolenia, które prowadzę wewnętrznie dla naszych pracowników (wychodzę wtedy ze swojego aspołecznego kokonika). Ale bywam czasem zmęczona. Po ludzku zmęczona. Jak się robi rano trening, siedzi potem te przysłowiowe 8 godzin i trenuje mózg i palce na klawiaturze, a potem się robi drugi trening czasem, się odgruzowuje chałupę, gotuje, idzie się na polowanie do Lidla, programuje pralkę, chce się jakąś książkę otworzyć, czasem z kimś spotkać, babcię odwiedzić (i ciastków nawpierniczać), na piwko wyjść, z mężem pogadać nie w locie, rachunki popłacić, pouczyć się czegoś… wiadomo. A doba ma nadal tylko 24 godziny. A luty i tak skurczybyk był krótszy niż reszta. I proszę mi nie wytykać, że mam lepiej i tak, bo: nie mam dzieci, psa, kota mam tylko jednego, pracuję z domu, nie pracuję na dwóch etatach, nie dojeżdżam. To nie ma znaczenia. Każdy ma inny etap w życiu i kropka. Ja chciałam tylko o tym, że podziwiam KAŻDEGO sportowca amatora, który to łączy z życiem codziennym i pracą.
Liczbowo to wygląda tak… 232 kilometry przeczłapane, trochę siłowni, jogi, chomikowania i nartowania. Przepracowałam 54 godziny. Całkiem nieźle!
Biegowo bywało ciężko, nie powiem. Zazwyczaj wiało, lało albo sypało. Trening głowy zaliczyłam chyba mocniejszy niż kiedykolwiek. Pobiegłam też początkiem lutego 21 km w ramach Turbacz Winter Trail. Napiszę tylko, że #niebrzydko było, ale poziom mojego wkurzenia i zniechęcenia osiągnął poziom wysoki. Nastawiona byłam na bieganie, a nie podchodzenie w korku po kolana w śniegu i jakieś dziwne pętle nawrotki „do kamyka i nazot”. No nic. Trening za to konwersacyjny z Jej Wysokością Trenerką był przedni. I widoki boskie. I zima piękna. I fajne towarzystwo. I na pozytywach się skupię wspominając o tym biegu.

Nartowanie w lutym, jak i cały sezon narciarski powinnam przemilczeć. No nie był to dobry narciarsko czas, ale jestem wdzięczna za to, że mam na stok tak blisko i mimo wszystko udało się coś pojeździć. Nawet często dosłownie godzinkę po pracy.

Nie samym sportem Skrzat żyje
Oprócz tego sporo gotowałam w lutym. I to takich nowych rzeczy. Zrobiłam między innymi cudowne ciasto pietruszkowe i pieczoną kapustę włoską z cheddarem i pieczarkami. Kto spróbuje?
Testowałam też kolejne odsłony kart w lokalnej winiarni, którą Wam polecam podczas wizyty w Ustroniu. Klimatyczne miejsce z dobrym jedzeniam i często muzyką na żywo – Miamo Food&Wine.
Zaliczyłam też wyjątkową kolację z okazji kolejnej rocznicy zaręczyn. Akurat idealnie wstrzelili się z datą tegoroczny Fine Dining Week i dostałam kulinarnego orgazmu w Dworek New Restaurant w Bielsku. Polecam Wam to miejsce także pozafestiwalowo. Na wyjątkowe okazje będzie idealne.
Marcu…nadchodzę lekko zmęczona, lekko kontuzjowana (niestety), ale dobrze odżywiona 🙂

