Podsumowanie miesiąca #październik2018 i depresja maratończyka
Wiedziałam, że mnie dopadnie. Przez ponad 29 lat swojego życia trochę już zaczynam kumać, jak funkcjonuję. No to stało się, co stać się musiało. Dyskoteka się skończyła, didżej zawinął sprzęt, woźna zgasiła światło. Cel został osiągnięty, emocje opadły, a mnie zalała fala smutku i poczucia pustki przerywana dziwnymi zrywami euforii. Schizofrenia, jak nic. Dwa dni i przeszło. A raczej wiedziałam, jak się pozbyć tego stanu.
Kilka miesięcy temu wymyśliłam sobie maraton. Wymyśliłam plan treningowy, zrealizowałam go, w końcu przebiegłam te cholerne 42 km i 195 m, zjadłam pizzę, zagryzłam czekoladą. Dwa dni chodziłam jak struta. Znacie to uczucie, że chce Wam się ryczeć, choć nie wiecie czemu. Zero energii, pustka w głowie i serduchu. Zaczęłam działać szybko – rzuciłam się w wir zwyczajnych obowiązków i założyłam sobie dwa, może trzy tygodnie względnego luzu.
Jak sobie dałam radę z własną głową?
Nie odkryję Ameryki. Jak już wspomniałam prostu miałam się czym zająć i to jest dla mnie najlepszy sposób. Najgorsze to zostać z nadmiarem czasu i brakiem zajęć. A dla mnie październik był bardzo wymagający zawodowo, zaczęłam znowu chodzić na niemiecki, finalizowaliśmy kupno domu, a każdy weekend spędzaliśmy z mężem gdzieś w Polsce, w związku z jego konferencjami. Zaliczyliśmy od końca września Lublin, Sanok, Wrocław, Poznań i Warszawę. Logistycznie było więc co ogarniać. Ominęła nas za to piękna jesień w ukochanych górach, ale pocieszam się tym, że jeszcze trochę i będę te góry miała na co dzień dla siebie i się nimi jeszcze nacieszę.
A co z treningami?
Nie miałam okresu bez aktywności fizycznej, ale patrząc na zestawienie godzin treningowych, to październik rzeczywiście wypada blado.
Dzień po maratonie poszłam na basen, przepłynęłam kilkaset metrów (nawet zapominałam o włączaniu zegarka po przerwach, więc zaliczone mam tylko marne 400. Wiadomo, bez Stravy czy innej apki trening się nie liczy, haha. Głównym celem było lekko się rozruszać, pomóc organizmowi pozbywać się zbędnych produktów z mięśni, które powstały po takim wysiłku, jakim jest maraton. Kolejny dzień to lekki trening siłowy, środa znowu basen, a w czwartek postanowiłam wsiąść na trenażer, bo nogi już doszły do siebie. Piątek rest, a w sobotę zaliczyłam pierwsze bieganie po maratonie w słonecznym i ciepłym Wrocławiu. Na luzie, bez planu, bez patrzenia na tempo.
Pierwszy raz założyłam koszulkę z maratonu. Duma i szczęście
Tak byłam spragniona biegania, że w niedzielę przed śniadaniem zrobiłam szybkie 5 km w takich okolicznościach przyrody. Bajka! Wrocław o poranku, bez ludzi jest najlepszy.
Na zakończenie weekendu i „odpokutowanie” obiadu u babci wsiadłam jeszcze na trenażer. Tak minął pierwszy tydzień po maratonie. Treningi były lekkie i przyjemne. Nic nie musiałam, a chciałam. I postanowiłam ten „model treningowy” utrzymać przynajmniej do końca miesiąca, dopóki nowy cel sportowy mi się nie sprecyzuje.
Trochę więc biegałam (ok. 60 km łącznie, nie licząc maratonu), ujeżdżałam trenażer w zaciszu domowym, popracowałam siłowo, porządnie się rolowałam i rozciągałam. Nic specjalnego.
Zakochałam się jako biegacz w Poznaniu. Udało się nawet zaliczyć głosowanie w trakcie treningu.
Odkrywałam na nowo także moje domowe ścieżki. Zobaczcie jak pięknie. Kilometr od mojego domu.
Dieta? Co to takiego?
Pierwszy tydzień października był chyba najbardziej restrykcyjnym tygodniem mojego życia, jeśli chodzi o dietę. Najpierw 3 dni na bardzo niskich węglach, później rozpoczęłam ładowanie przed maratonem. Więcej o tym możecie poczytać tutaj i tutaj.
A po maratonie wszystko oczywiście szlag trafił. Nie no, nie było tak źle, ale zdecydowanie wrzuciłam na luz. Dużo wyjazdów nie sprzyja trzymaniu tak do końca swojego modelu odżywiania. Nie robię z tego dramatu, potrzebny był mi luz i zrobiłam to w pełni świadomie. Pokazało mi to jednak dobitnie, że mój żołądek i ciało cierpi od nadmiaru takich wyskoków. Co za dużo, to niezdrowo.
Co dalej?
Szczerze? Nie wiem jeszcze. Bardzo chciałam znać odpowiedź już przy okazji podsumowania października, ale nadal walczę z myślami i planami. Jak tylko dojdę z tym do ładu i składu, dam znać. Póki co najbliższe tygodnie to podtrzymanie formy biegowej (może jeszcze jeden start wpadnie), zabranie się za porządniejsze pływanie i jak się uda to jeszcze trochę rowerowania na zewnątrz. No i bicek, wiadomo.