TRAVEL

Słowa… nie nie, Słowenia! Ale czy tylko na rower?

Ile wiecie o Słowenii?

Tak myślałam. Ja też do niedawna prawie nic. Ale zaprawdę powiadam Wam, warto się o niej dowiedzieć czegoś więcej, niż tylko jak przez nią przejechać do Chorwacji. Ba, nie tylko dowiedzieć. Pojechać i przekonać się na własne oczy! Każdy, kto był, chce wrócić. Żadne inne miejsce nie skradło tak bardzo skrzaciego serduszka. A jak wpadliśmy na pomysł urlopu w Słowenii i czy wyprawa tylko na rowery ma sens?

Czemu Słowenia?

Chcieliśmy pojechać gdzieś autem, z rowerami. Ale niekoniecznie tylko jeździć przez cały urlop. Miał to byc kraj, do którego wjedziemy bez testów, jako zaczipowani przez Gates’a, bo zwyczajnie nie chciało nam się ich robić. A i skoro wybór krajów bez testów już jakiś tam był na początku czerwca, to woleliśmy tę kasę zwyczajnie przejeść (znaczy ja), niż wydawać na świstek z pieczątką. Myśleliśmy o Chorwacji, ale po wyklikaniu na googlowych mapach wyszło nam, że to jednak sporo kilometrów, zwłaszcza na południe kraju. I wtem olśnienie. „Ej, Skrzatku, a może zamiast przejeżdżać przez Słowenię do Chorwacji, po prostu w niej zostaniemy, od nas to tylko 700 km?”. Skrzatek zrobił szybki risercz i aż zapiszczał z radości. Postanowione. Jedziemy. Tydzień później robiłam już rezerwację spanka.

Gdzie spać?

Tam, gdzie Wam pasuje. A tak serio, to jeśli szukacie miejscówki na północy, idealnej do rowerowych eskapad, plus blisko takich atrakcji jak np. rafting to wybierzcie Bovec. Jeśli zależy Wam na szybszym dojeździe na trekingi w Triglawskim Parku Narodowym, to lepsza będzie Mojstrana i okolice. A jak chcecie to wszystko połączyć, to okolice Kranjska Gory będą idealne. I tak też wybraliśmy my, ale nie Kranjską, mocno turystyczną (tym bardziej jeśli wybieracie się w sezonie), ale wiochę w pobliżu. Tak, wiocha to dobre słowo. Ale jaka to wiocha! Ja bym tam mogła mieszkać. Rateče, bo o tym miejscu mowa. Cisza, spokój, jeden sklepik. Nam to bardzo odpowiadało. Zatrzymaliśmy się w Apartments & Rooms Tempfer i bardzo to miejsce polecamy. Dobry stosunek ceny do jakości, miły właściciel, bardzo czysto, super widoki z okna, bogate wyposażenie apartamentu (nawet zmywarka była), jedynie wifi bardzo słabe.

Ceny? Wiadomo, w sezonie drożej. W mocno turystycznych miejscówka też drożej. I ogólnie dość drogo, w porównaniu na przykład z Chorwacją. Mówię o noclegach, bo w knajpach chyba porównywalnie. A w sklepach? Drogo 🙂 Polecam, jak my, zapakować trochę śniadaniowego/kolacyjnego/przekąskowego żarła do samochodu.

Gdzie jeździć? Jaki rower zabrać?

Tam, gdzie Wam pasuje. Ilość ścieżek rowerowych, a także znikomy ruch na główniejszych drogach północy pozwala w sumie wyjść z apartmą i jechać przed siebie. Serio. Asfalty są dobre. Bardzo dobre. Nawet najgorszy (czytaj: lekko popękany) jest lepszy niż… najlepszy u mnie na obrzeżach Ustronia 😉 Podjazdy są strome, jak chcecie robić pętle wokół Triglawskiego Parku Narodowego, a nie tylko kopsnąć się po w miarę płaskim ścieżką do stolicy, to jakąś tam nózię mieć należy. No mercy. Najbardziej prawilne i warte odwiedzenia miejsca nie wybaczają braków kondycyjnych czy siłowych.

Fani mtb będą więcej niż ukontentowani, domniemam. Ilość ścieżek i szlaków jest imponująca. Ale my mtb nie mieliśmy i pewnie następnym razem również nie zabierzemy, bo jakoś obecnie mniej nas to kręci chyba. Ale zaznaczam, że można i warto w te rejony na górala.

No dobra, ale przejdźmy do szosy. Czy wyjazd typowo rowerowy, powiedzmy tygodniowy, ma sens w te rejony, mając bazę w jednym miejscu? Moim zdaniem nie do końca.

Chyba że:

  • dodacie trasy we Włoszech, na przykład słynny podjazd na Monte Zoncolan (w opcji baaaaardzo długiej i wymagającej wycieczki ze Słowenii albo z opcją podjechania gdzieś bliżej – i my tak zrobimy następnym razem, bo teraz Włosi nadal wymagali testów, a nam dla jednego podjazdu się nie chciało ich robić)
  • podjeżdżacie za każdym razem gdzieś i startujecie z innego miejsca, zwiedzając znaczną część północnej Słowenii
  • nie nudzi Was ciągle jazda po tych samych trasach/trasach dojazdowych i klepanie tych samych pętli w różnych wariantach
  • przyjechaliście tylko na typowy trenio, jesteście szosowymi hardkorami i klepiecie podjazd na Mangart i Vrsič cały tydzień, poprawiając czas na segmentach 🙂

My z góry założyliśmy, że ma być to wyjazd rowerowo-trekingowo-luzacki. Czyli nie naparzaliśmy na rowerach. W sumie byliśmy…dwa razy. Chciałabym powiedzieć, że w dwóch najważniejszych miejscach kolarskich (wspomniany już Mangart i Vrsič), ale kultowy Mangart nas puścił tylko do 1600 m n.p.m., także tak jakby nie pykło. Zima była długa i śnieżna nie tylko w Polsce i jak Słoweńcy piszą, że droga na Mangart zamknięta, to zamknięta i żadne polaczkowe „ja nie dam rady?” nie ma racji bytu. Marzenie wjechania na Mangart znaczy poszło się paść. Dało się do 4 kilometra i to też mocno naciągana jazda, bo na drodze albo kompletny syf po zimie (szyszunie i kamienie ostre jak żyletki) albo płaty śniegu. A potem było już tylko gorzej. A jest to bez wątpienia najwyżej położona droga w Słowenii, asfaltem można wjechać na wysokość aż 2055 metrów n.p.m.. Wąska i stroma. Na odcinku zaledwie 12 kilometrów wznosi się prawie tysiąc metrów w pionie. Jeśli więc lubicie podjazdy dobijające do 22%, to coś w sam raz dla Was. Ja lubię, trzeba więc będzie wrócić. Tego dnia, w drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze nad jeziorka Laghi di Fusine. Są ładne, ale ładniejsze w necie na zdjęciach niż w rzeczywistości, taka prawda. Link do Stravy

A przełęcz Vršič? Przełęcz Vršič, która znajduje się między miejscowościami Kranjska Góra i Trenta i jest najwyższą przejezdną w obie strony drogą w słoweńskich Alpach Julijskich. Najwyższy punkt to 1611 metrów n.p.m., prawie 800 metrów w pionie na 9 kilometrach. Jest absolutnie warta wjechania i wcale nie jest taka ciężka, nastawiłam się na coś mocniejszego. Podjeżdżaliśmy od Kranjskiej Gory, bo tak jest chyba wygodniej – podjazd, a raczej dojazd do podjazdu jest krótszy i na praktycznie każdym zakręcie macie kostkę brukową, a nie wiem jak wy, ale ja po takiej wolę podjeżdżać niż zjeżdżać. No i po tym wszystkim następuje bajeczny zjazd do Bovec, ciągnący się kilometrami, wbijający się do doliny Sočy i ący widokami co kilkadziesiąt metrów. Mistrzostwo! Jeśli bazę macie w Kranjskiej, to czeka was jeszcze powrót z 800 metrami w pionie, przez przełęcz Predel. Jeśli bazę macie w Bovec, to tę wspinaczkę robicie na rozgrzewkę przed Vršič, wiadomo, żeby była pętelka. Pewnie gdybym była tylko na rowerowym wypadzie, zrobiłabym Vršič z dwóch stron, a co! Link do Stravy.

Ponieważ chcemy wrócić, jak się uda to we wrześniu, to już mam kilka tras zaplanowanych. Oczywiście wspomniany Zoncolan we Włoszech, ale także trasa nad Jezioro Bohinjsko przez dolinę Radovna (tutaj link do Stravy koleżanki, która była chwilę po nas na typowo rowerowym wypadzie) i tooooo – link. No i kusi mnie to, z czym mierzymy się samochodem, kiedy wjeżdżamy do Słowenii od strony austriackiego Villach – Wurzen Pass (maksymalne nachylenie na odcinku jednego kilometra sięga ponad 17%). Tyle tylko, że tam potrafi być tłoczno i widoków nie ma. Więc to takie raczej w kategoriach zamordowania się i sprawdzenia, utraty tchu dzięki nachyleniu a nie w związku z widokami. Tak tylko uprzedzam, żeby nie było, że się ktoś napali jak szczerbaty na suchary.

A jak nie rower, to co?

Można się kopsnąć na samo południe do Piram i posmakować bałkańskiego, nadmorskiego życia (a czemu, a to przeczytajta tutaj)? Można. Ale to nie korespondowało z naszymi urlopowymi potrzebami. Ale nie mówię nie, bo coś czuję, że do Słowenii wrócimy jeszcze nie raz.

Można się zaczekować w najbardziej znanym i najpopularniejszym miejscu Słowenii – nad jeziorem Bled. Wiecie, jezioro o turbozajebiaszczym kolorze, z wysepką na środku, górami dookoła, jest na każdej pocztówce i w googlowych grafikach pi wpisaniu hasła „Słowenia”. Czy jest ładnie? Tak. Czy było tłoczno? Nie. Ale my byliśmy początkiem czerwca, dwa tygodnie po odmrożeniu kraju, także raczej spodziewajcie się w sezonie tłumów. To taki nasz Sopot albo Krupówki. Ale jak już dotrzecie, to warto przespacerować się na jeden z punktów widokowych, np. Ojstricę (każdy tam lezie) albo Małą albo Wielką Osojnicę (tam się już większości leź nie chce). Zdecydowanie warto.

Wodospady. Dużo ich ma Słowenia. Są w niemalże każdej dolinie. Pewnie by można cały tydzień tylko śladem wodospadów jeździć. My tym razem zaliczyliśmy najpopularniejszy – Vintgar. Położony jest bardzo blisko jeziora Bled, więc taka łączona wycieczka wpasowała się idealnie jako luźniejszy dzień pomiędzy naszymi sportowymi aktywnościami. W sezonie, w tłumie, w ciągu dnia chyba nie polecam, ale co kto lubi. My, znowu, mieliśmy pusto 🙂 #tylewygrać Ma 1600 metrów długości, zimą jest zamknięty, ścieżka jest jednokierunkowa, wracać polecam opcją przez szlak do kościoła św. Katarzyny, bo jest po prostu ładnie.

Jaskinie. Znowu, dużo ma ich Słowenia. Najbardziej popularne i takie, wiecie, dostępne, to Jaskinie Szkocjańskie oraz Postojna. Były jeszcze zamknięte po pandemii, może odwiedzimy je następnym razem. Znaczy chyba tylko Szkocjańskie, bo mniej komercyjne. Takie jaskinie są dla mnie do przeżycia. Wszystkie inne, wąskie, niskie, gdzie trzeba się przeciskać są zdecydowanie nie dla mnie – moja klaustrofobia bierze górę. Chociaż w sumie ogólnie jaskinie to zdecydowanie nie mój klimat.

Lublana, stolica Słowenii. Malutka, ma około ok 250 tys. mieszkańców, położona nad rzeką Lublanicą. Łączy infrastrukturę nowoczesnej stolicy z sielską atmosferą i takim luzem małego miasta. Nam się podobała. Co zobaczyć, jeśli jesteście fanami zwiedzania? Sprawdźcie tutaj. My ograniczyliśmy pobyt do szwendania się, gapienia na ludzi i zjedzenia obiadu.

Trekingi małe i duże, czyli dla każdego coś dobrego. Obffitość zróżnicowanych pod względem trudności szlaków pozwala liznąć alpejskiego trekingu. Można spacerować po malowniczych dolinach. Można zdobywać najbardziej „prestiżowe” szczyty Alp Julijskich, ostre szczyty Alp Kamnicko-Sawińskich, łagodne Karawanki czy mniej wymagające Góry Dynarskie. Słoweńskie szlaki to dobry sposób na początek alpejskiej przygody. W Triglawskim Parku Narodowym jest aż 26 schronisk, w tym pięć na wysokości ponad 2000 metrów, więc jeśli ktoś planuje wypady stricte trekingowe, to jest gdzie spać i jak planować dłuższe wędrówki z plecakiem. Tylko jest drogo i podobno niekoniecznie we wszystkich komfortowo.

My oczywiście planowaliśmy Triglav, bez noclegu, bo nasza kondycja na to pozwala, ale… Lewandowskich pokonała zima, nie tylko na rowerze. Tym razem, jednak było to niebezpieczne. Ale po kolei.

Triglav – najwyższa i święta góra Słowenii

Jej naprawdę piękna i majestatyczna, jej północna ściana ma wysokość ponad 1000 m i 3000 m szerokości jest jedną z najpotężniejszych skalnych ścian w całych Alpach. Sam Triglav to ikona Słowenii – jej wizerunek znajduje się w godle państwowym, Słoweńcy ją naprawdę kochają i w sezonie podobno jest na niej tłoczno. Ponoć premier powiedział nawet kiedyś, że każdy szanujący się Słoweniec powinien zdobyć ją przynajmniej raz. Coś jak być nad morzem i gofra nie zjeść 😉 Ale bądźmy poważni, robi wrażenie, naprawdę. Zapiera dech w piersiach.

Tutaj znajdziecie ciekawe opisy wariantów wejścia na Triglav:

Triglav – trasa turystyczna z Kovinarskiej kočy
Triglav ferratą Tominškova pot 
Triglav – wejście z Rudno Polje 

My chcieliśmy iść przez Tominskova Pot. I poszliśmy. Tylko a) nigdzie nie było informacji, że jest ona jeszcze zamknięta b) nie spodziewaliśmy się aż takiej ilości śniegu. Tak, nawet nas zaskakują pewne rzeczy i dajemy ciała. W końcu do cholery był czerwiec, tak? Czerwiec! Ale jak już pisałam, zima była sroga nie tylko u nas. Okazało się, że owa ferrata nie jest ferratą od a do z, miedzy nią są naprawdę ciężkie fragmenty, a (nadal!) pola śnieżne i lodowe, skutecznie grzebiące stalowe liny i oznaczenie szlaku mają się świetnie. To nie był wycieczka, którą byłaby dla nas latem. To była miejscami istna wspinaczka i to niestety bez zabezpieczenia, między ferratami albo szukając linii „szlaku”. Nie polecamy powtarzać tego. Jedyny plus? Albo minus… byliśmy tam sami! Nie bardzo chcę nawet do tego wracać, dobrze że chociaż raki mieliśmy, ale przydałaby się również lina, żeby się związać miejscami. W tym roku chyba do połowy lipca nie polecamy iść w nasze ślady. Chyba, że naprawdę z pełnym wyposażeniem wspinaczkowym. Takie chodzenie między zimą a wiosną, gdzie praktycznie co chwilę jest inne podłoże, nie wiadomo którędy przebiega prawidłowa linia, a większość ferrat jest pod śniegiem, albo urwanych (!), a raki moznaby ściągać i zakładać co kilka minut było totalnie wyczerpujące psychicznie. Margines błędu bardzo mały. Nie do końca było to odpowiedzialne, ale w pewnym momencie droga tak samo w dół byłaby bardziej niebezpieczna niż pójście dalej i zejście odrobinę łatwiejszą opcją przez Prad. Serio, po kilkunastogodzinnej udręce, cieszyliśmy się, że jesteśmy razem, w jednym kawałku, na dole, w dolinie, bez większych uszczerbków niż poranione palce od szukania szczelin w skałach na chwyt i nadwyrężonej psychiki. I tak, na zdjęciach widać sielankę, bo to były akurat spoko fragmenty. Także tak… zresztą, kto bywa w górach ten wie, ile zależy od warunków. Spróbowaliśmy w kolejnych dniach jeszcze raz.

Podejście na Triglav numer dwa udane. I tylko podejście. Dla nas spacerek, nawet zimą, po uda w śniegu. Ale tylko podejście, bo na 2515 m n.p.m. się skończyło. Jedząc bałtoniki pod schroniskiem Triglavski dom na Kredaricy, ciesząc się jak nam sprawnie poszło podejście, spojrzeliśmy w stronę Małego Triglavu na przebieg trasy na szczyt i zdurnieliśmy. Lawina co kilka, kilkanaście minut. Pogadaliśmy chwilę ze starymi (dosłownie) wyjadaczami skiturowcami pod schroniskiem (tak, mogliśmy spokojnie zabrać narty na ten czerwcowy wyjazd), a oni odradzili kategorycznie pójście dalej. Mimo, iż była wczesna godzina jeszcze. Takiej ilości śniegu nie było dawno tutaj zimą i o tej porze. Rok temu o tej samej porze pod schroniskiem były tylko „plamy” śniegu. W tym roku – kapliczka zasypana po dach, czyli ponad 2 metry śniegu nadal. Wyobrażacie to sobie? Co lepsze, to co się zsuwało na naszych oczach, to świeży opad! Kumacie? Nie wyglądało to dobrze i tyle. Ferrata pod śniegiem, a linią podejścia spadają lawiny. Czekana czy raka nie ma w co wbić, bo to zwyczajnie wszystko leci. Huk schodzących lawin towarzyszył nam praktycznie przez całą drogę powrotną do auta w dolinie Krma. Góra postoi. Do trzech razy sztuka, wrócimy. Czyli Lewandowscy vs zima 0:3.

Ale dzięki temu, że mieliśmy tego dnia jeszcze niedosyt łazikowania, to odkryliśmy w dolinie Tamar (okolice Planicy) schronisko z pysznym jedzeniem i genialnym widokiem m.in. na Jalovec. I taki spacer, zwiedzając skocznie narciarskie w Planicy polecam dodać do repertuaru. Plus podejść sobie szlakiem w lesie na górę skoczni – tu zapis gpx.

Co jeść?

Wszystko! Lokalne wszystko. Wyznaję zasadę, że nie po to jestem w jakimś kraju, żeby jeść pizzę czy burgera. No chyba, że jestem we Włoszech albo w Stanach 😉 Wiecie o co mi chodzi. L-o-k-a-l-n-i-e. Turystyka gastronomiczna. O!

Ponieważ jechaliśmy autem, mieliśmy apartmą z kuchnią, zatrzymaliśmy się w malutkim Rateče, przed sezonem, z jednym mikro sklepem i z w większości pozamykanymi gastronomicznymi przybytkami, to zabrałam z ojczyzny sporo wiktuałów. Wiecie, zawekowana zupa w słoiku od babci na pierwszy głód po dotarciu, gotowe sosy, makaron, zgrzewkę mleka, gotowe pasty warzywne, płatki owsiane, orzechy, o zapasie izo, czekolady czy energetycznych przekąsek na wojaże rowerowe i piesze nie wspomnę. I dobrze zrobiłam, bo:

  • w sklepach jest drogo i jak mogę do auta wrzucić trochę takich rzeczy i nie płacić za nie potrójnie na miejscu, to mi to pasuje
  • nie musiałam na gwałt szukać sklepu w sobotnie popołudnie albo zjadać dętki rowerowej na śniadanie w niedzielę, bo niedziele to oni mają niehandlowe
  • było przed sezonem, jak wspomniałam i większość Gostiln było zamkniętych, a i nie lubię jeść gdzieś na mieście „bo nie mam wyboru”
  • nie byliśmy w Kranjskiej albo w innym popularnym ośrodku, gdzie można z rana wyskoczyć na laguna z kapucziną

Ale większość naszych obiadowych posiłków w ciągu dnia była „na mieście”. Po dobrym riserczu, bo jak wspomniałam, przypadkowego papu z przymusu nie lubię. No to lecimy z polecajkami żywieniowymi.

Stolica, lazy day, czyli #taktrzebażyć tudzież #taktrzebażryć zajęcia praktyczne. Jeśli lubicie makowiec, sernik i jabłecznik i zawsze macie problem z wyborem, to Słowenia jest rajem – oni mają ciasto łączące te nasze trzy. Prekmurska gibanica – słoweńskie ciasto warstwowe, wywodzące się z regionu Prekmurje, uważane za narodowe danie Słowenii. Posiada status gwarantowanej tradycyjnej specjalności w Unii Europejskiej. Składa się z naprzemiennych warstw maku, słodkiego sera twarogowego, orzechów włoskich i kwaśnych jabłek. No i Struklji – rodzaj nadziewanego, zawijanego ciasta, ze słodkim albo słonym nadzieniem, najczęściej gotowanym na parze. Takie jakby zwinięte jak strudel pierogi? Nie wiem. Ale dobre. Na słodko w Moji Štruklji Slovenije, na słono z grzybowym sosem w genialnej knajpce Julija Restaurant. I gulasz był grany również w Juliji, wiadomo. I owe dwa odwiedzone miejsca polecamy bardzo. Chcieliśmy w Ljubljanie co prawda zjeść pierwotnie w Vodnikovy Hram, ale nie była jeszcze otwarta po pandemii, więc skierowaliśmy nasze kroki do Sestice, ale odstraszyły nas brudne stoły i brak reakcji kelnera. Polecane jest również okienko z kiełbaskami, my jednak chcieliśmy usiąść na jakimś bardziej odświętnym obiedzie tego dnia.

Bled. W sezonie pewnie ciężko znaleźć wolny stolik, a i jakość jedzenia jak nad polskim morzem podobno – ogólnie tektura za miliony monet. Ale my byliśmy przed sezonem i postarałam się o dobry wybór. Restavracija Špica dostaje wielką okejkę i skrzaci znak jakości. Słoweńskie specjały w nowoczesnym wydaniu. Idrijski žlikrofi, czyli tradycyjne słoweńskie pierogi, które pochodzą z Idriji w wersji z ziołową oliwą i pieczonymi pomidorkami i Kranjska Klobasa z pieczonymi ziemniakami i duszoną cebulą z musztardą podana w absolutnie zachwycający sposób. A na deser, dwa bledeńskie specjały w Slaščičarna Zima. Blejska grmada – deser stworzony w 1972 w willi Bled przez kucharza Janez Pristavec. Dwukolorowy biszkopt, krem waniliowy, rodzinki w rumie, zmielone orzechy włoskie i kakao. Wszystko to ułożone warstwami w naczyniu, jak tiramisu i schłodzone. Przed podaniem ozdobione bitą śmietaną i polewą czekoladową. Kremna rezina – czyli kremówka z Bled, wymyślona w 1953 roku w Hotel Park w Bled. Ma konkretny wymiar – 7x7cm i wysokość – 4-5cm. Ciasto francuskie, masa waniliowa i śmietankowa. Trochę jakby połączenie karpatki z kremówką. Pyszka!

Bovec. Zachwycaj i absolutnie genialne w swojej prostocie jedziecie w budce na rynku. Bovška kuhn’ca – Bovec kitch’n. Lokalne składniki, prostota. Mega jakość, tak dobrego mięsa nie jadłam nigdy. Mega! Była ukontentowana po stokroć! Tak nam smakowało, że domawialiśmy dwa razy… i z tymi pełnymi brzuszkami się trzeba było wdrapać kolejne 800 m w pionie na przełęcz Predel, bo było to podczas naszej rowerowej pętli z Vrsič. Daliśmy radę, naszym żołądkom nie stała się żadna krzywda.

Schronisko w dolinie Tamar (Planinski dom v Tamarju). Polecam tam dotrzeć głodnym. Porcje są ogromne. My jedliśmy dwie zupy – z fasolą, pęczakiem i kiełbasą oraz z kiszoną kapustą i kiełbasą. I mimo iż wcześniej byliśmy pod Triglavem, to nie daliśmy rady całej porcji. A, bo jeszcze Strukli jedliśmy 😉 Polecajka, ale fit ą i ę kuchnia to nie jest. Za to z takimi widokami, że klękajcie narody.

Słowenia do zaoferowania ma jeszcze więcej. To jest jak dla mnie idealne połączenie rowerowych dróg, w miarę wysokich gór, przyjemnych biegowych albo spacerowych ścieżek, austriackiego ładu i porządku, ale bez nadęcia i surowizny, włoskiego luzu, ale takiego bez przesady. Mam nadzieję opisać Wam kolejne polecajki jesienią. I zimą, bo na skitury też mi się marzy tam wrócić. Jestem zakochana totalnie. Mogłabym tam zamieszkać!