Jak (nie) wywinąć orła na Orłowej – Orłowa Trail 2020
Nigdy wcześniej nie wzięłam udziału w tym kultowym na dzielni biegu. Ba, nigdy nawet nie byłam na większej połowie tej trasy. Jak to możliwe? A no możliwe.
W sezonie w którym zaczęłam przygodę z bieganiem, to termin nie pasował. Rok temu byłam kontuzjowana. Ale do trzech razy sztuka i w tym roku się udało. Ale po co? Tego w sumie nie wiem do teraz. Bo przecież po zmianie planów wiosną i kontuzji stopy w maju ja prawie nie biegałam, a dystans Orłowej (22 km) to ja średnio przez cały miesiąc robiłam ostatnimi czasy, wszak sezon ten był dla mnie mocno rowerowy. No ale domowe podwórko, dość sporo pod górkę (1300 m przewyższenia), legendarna już kameralna i rodzinna atmosfera zawodów i w sumie chęć pobiegania czegokolwiek poza wznowionymi „treningami” zrobiły swoje i stanęłam na 17 października na starcie.
Pogoda dla koneserów
Tak to ująć, to nie powiedzieć nic. No pizgało złem, bądźmy szczerzy. Deszcz i pińc stopni maks…w dolinie. Do tego gęsta mgła i dużo błotka. Ale w sumie póki mocno nie wieje, to mi to nie przeszkadza, dopóki biegnę żwawo. No właśnie, a to się miało szybko skończyć, o czym nie wiedziałam i przez pierwsze kilometry miałam zaciesz na twarzy.
Żarło żarło i zdechło
Pierwsza część biegu wiedzie ulicą Stromą i ona taka zdecydowanie jest. Potem jest tylko gorzej. Start w podgrupach, w odstępach czasowych trochę tu utrudnił sprawę i sprawił, że trzeba było się mocno nagimnastykować przedzierając się między człowiekami, które postanowiły przejśc do marszu w dalszej części pierwszego podbiegu, na mocno leśnym singielku z korzeniami. Podbiegi kocham i rozumiem, więc raz po raz kogoś wyprzedzałam, a na zbiegach sytuacja się odwracała, wiadomo. I tak się bawiłam w kotka i myszkę z innymi biegaczami, starając się nie wyłożyć na ukrytych pod liśćmi kamieniach czy śliskich korzeniach. Góra, dół, góra, dół. Biegło mi się aż za dobrze, ale postanowiłam nie szarżować nie wiadomo jak. Wszak przypominam, takiego dystansu to nie biegałam od marca. Aż tu nagle rozłożono się przede mną. On znaczy się rozłożył. Ktoś, nie wiem kto, facet chyba. A nie wiem, bo zajęta byłam ratowaniem siebie, co by mu się na plecy nie wpakować. I tak się mocno wczułam, tak mocno za punkt honoru wzięłam sobie uniknięcie kontaktu, że wbiłam sobie swój własny kijek pod żebra. Jak? Nie wiem. Albo wiem – ja jestem hiper zdolna, jak już zapewne wiecie, śledząc moje przygody na przykład na Instagramie.
Przytkało mnie konkretnie, nie powiem, ale się pozbierałam momentalnie i biegłam dalej. Pamiętam swoje pierwsze ultra (SUT 50 – tu relacja) i to jak po upadku mi się Anka kazała zbierać jak najszybciej, oceniwszy czy kości całe. No to się też w tym przypadku zebrałam prędziutko, ale czy kości całe, to zaczęłam mieć szybko wątpliwości. Przede mną był najdłuższy podbieg na trasie. Cudo! W normalnych warunkach cudo. Nie byłam w stanie go wybiec, bo tak mnie zaczęło boleć. Od tego momentu też nic nie jadłam i prawie nic nie piłam – przybiegłam na metę z pełnym bukłakiem. Tak bardzo ściśnięty miałam żołądek. Na domiar złego nie tylko nie przyjmowałam, ale wręcz zwracałam, taka prawda.
Dokulawszy się na przełęcz Beskidek miałam naprawdę zamiar truhtać prosto do mety, omijając dalszą część trasy. Ale tego nie zrobiłam. Czemu? Nie wiem, adrenalina, emocje, chęć durna udowodnienia, że dam radę? Durna, bo nikomu nic udowadniać nie musiałam. Durna, bo mogło się to skończyć o wiele gorzej. Ja serio cierpiałam, co idealnie widać na zdjęciu zrobionym przez Joannę. Jedno jest pewne, mocnej, acz podkreślam, DURNEJ głowy to można mi zazdrościć.
Potem zbieg do asfaltu, trochę bulwarami, podbieg pod Skalicę, trochę schodów na koniec i meta. Uwierzycie, że na końcówce nie dałam się wyprzedzić jakiejś dziewczynie, która mnie dogoniła? Jak? Nie wiem. Bo w sumie mam dziur trochę z zamroczenia we łbie, miałam też skurcze, co było do przewidzenia, skoro nie jadłam i nie piłam. Pamiętam też, że nie mogłam się przebrać w aucie, bo tak mi to pogruchotane żebro przeszkadzało i zajęło mi to chyba dobre pół godziny. A zostać mi nakazano, bo jakimś cudem wybiegałam podium dla najlepszej ustronianki.
W domu dostałam ochrzantus od Pana Munża i diagnozę, że żebro raczej mocno obite tylko, ewentualnie pęknięte, ale cytuję „watpię, bo nie ten kąt uderzenia”. Ale bardziej się zmartwił żoładkiem i śledzioną, które oberwały solidnie. Nie byłam w stanie nadal jeść, aż do późnego popołudnia. Kolejne dni to też ogromny dyskomfort i miałam szczęście, że nic więcej się nie stało. Krwiak zszedł mi całkowicie dokładnie cztery dni temu, czyli miałam pamiątkę zmieniającą barwy niczym kameleon przez prawie miesiąc w pakiecie.
Organizacja? Cud, miód i kakałko
A skoro już przy pakiecie jesteśmy, to bieg jest śmiesznie tani moi drodzy jak na to co dostajecie – koszulka, napoje energetyczne, żelki i najlepsza kiełba z grilla w tej części galaktyki po biegu (podobno, bo wiadomo..nie miałam jak jeść). Na dodatek super oznaczenie trasy i zaangażowani wolontariusze, którzy byli we wszystkich miejscach trasy, gdzie można się było pomylić. Trasa? Nie spodziewacie się takiego urozmaicenia i łomotu na takim dystansie, hehe. I ta atmosfera, nie do podrobienia.
Z kim się widzę za rok?