Maraton
Nie jestem wytrawnym biegaczem i nigdy nie byłam. Owszem, lubię biegać, ale zawsze traktowałam to jako trening uzupełniający, idealną formę ruchu w podróży albo jako „zapchajdziurę”, kiedy nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić sportowo w danym czasie. taka prawda. Ale zawsze gdzieś tam w środku wiedziałam, że chcę chociaż raz w życiu przebiec maraton. A jak sobie Skrzat coś postanowi, to to zazwyczaj robi.
Ja nie tylko pomyślałam, że chcę znaleźć się w gronie tych, którzy królewski dystans ukończyli. Ja pomyślałam, że chcę to zrobić przed trzydziestką. No i tak jakby nie zostało mi za wiele czasu. Co prawda dwójkę na trójkę z przodu zamienię dopiero za rok, ale raczej w przyszłym „sezonie na maratony” będę zajęta przeprowadzką. Wniosek nasunął się sam – próbuję w tym roku jesienią.
Padło na PKO Silesia Marathon. Wystartuję więc w sercu Śląska, z którym związana jestem od zawsze. Ale koniec sentymentów. Zostało mi dokładnie 12 tygodni. Nie celuję w spektakularny czas, ale nie chcę tez doczłapać po 6 godzinach na metę. Moim celem jest złamanie 4 godzin (postanowiłam być lepsza od męża, który kilka lat temu też miał taką fanaberię). Czy mi się uda. Nie, na pewno mi się nie uda. Jeśli już, to ja na to zapracuję.
Trzy miesiące, czyli 12 tygodni przygotowań, zwieńczone morderczym wysiłkiem. Bo nie ukrywajmy, maraton to nie bułka z masłem. Nie można tego dystansu bagatelizować, a przynajmniej nie polecam.
Startuję z całkiem dobrej pozycji jeśli chodzi o wytrzymałość, wydolność i siłę mięśniową. Regularnie jeżdzę na rowerze latem, a zimą każdą wolną chwilę spędzam na nartach. A narty czy kolarstwo (tym bardziej górskie) to idealny trening interwałowy, który buduje moc, siłę i wytrzymałość oraz pozwala przesuwać próg przemian beztlenowych. Do tego dochodzi regularny trening siłowy i wzmacniający. Pozostaje mi się tak naprawdę wybiegać porządnie i przyzwyczaić mięśnie, stawy, kości i ścięgna do tego typu długiego wysiłku. Proste, co?
Niby proste. Planów treningowych w internecie sporo, nawet dla takich zaczynających od zera. Osób, które mogą pomóc w ich ułożeniu pod konkretna osobę też sporo. To w czym problem? W tym, że bardzo nie chciałam rezygnować z weekendowych wyjazdów w góry (i co za tym idzie – z roweru) ani nie chciałam radykalnie ograniczyć czy zaniedbać innych sfer życia. Pracuję na etacie i właściwie żyję na dwa domy, bo 90% weekendów spędzamy w górach. Do tego trenuję 5 razy w tygodniu, jedzenie jest dla mnie ważne, więc przygotowuję posiłki dla nas na każdy dzień, prowadzę szkolenia i chciałabym spać minimum 7 godzin. A do tego dochodzą zwyczajne obowiązki każdego dnia, jak sprzątanie, robienie zakupów, zobowiązania wobec bliskich czy inne pasje (choć ciągle ubolewam, że tak mało czytam). A doba ma tylko 24 godziny. Jak sobie z tym radzę? Wyznaczam priorytety i staram się ich trzymać, ale o tym innym razem.
Po dwóch tygodniach analizowania formy, ograniczeń czasowych, możliwości regeneracyjnych mojego organizmu i rozwiewania miliona wątpliwości MAM PLAN! A Skrzaty lubią plany, bo wtedy łatwiej realizować cel.
Biegać mam zamiar 3 razy w tygodniu. Nie dla mnie (przynajmniej na chwilę obecną) skomplikowane treningi, rozpisane niemalże po chińsku. Nie lubię się też musieć zastanawiać zbyt dużo na treningu. Oczywiście nie podchodzę też do sprawy na zasadzie: idę pobiegać, zobaczymy co mi wyjdzie. W tym wszystkim na muszę mieć złoty środek.
Podzieliłam więc sobie treningi na trzy rodzaje: tempo, szybkość i długie rozbiegania. Nie zrezygnowałam z roweru w weekend, ale pewnie te moje rowerowe treningi nie będą mordercze ani skomplikowane technicznie i obciążające siłowo (tak, kolarstwo górskie to niezły wycisk!). Czemu? Ano temu, że w sobotę albo niedzielę, co uzależniam od samopoczucia i innych planów, dodatkowo muszę wykonać trening biegowy. Trochę jak treningi na zakładkę pod triathlon. Kto wie…może kiedyś 😉
W piątki mam dzień całkowicie bez treningu. Czemu akurat ten dzień? Piątek to u mnie dzień robienia zakupów na cały tydzień, planowania posiłków i rzeczy do załatwienia w następnym tygodniu, pakowania naszych manatków w góry, itp. Ponadto jestem zazwyczaj już bardzo zmęczona całym tygodniem, a to przepis na katastrofę.
Poniedziałki i środy będą dniami treningu uzupełniającego, którego czas i intensywność mam zamiar dopasowywać do samopoczucia. Wzmacnianie tak zwanego „core” i stabilizacja to podstawa. Jak będę jeszcze miała siłę i czas, dołożę basen albo trening siłowy górnych partii. Pełna elastyczność.
Nie zaplanowałam np. klasycznych podbiegów. Po pierwsze dlatego, że zazwyczaj biegam w dość zróżnicowanym terenie, po drugie dlatego że mocne udo i łydki wypracowuję cały rok na rowerze i nartach, po trzecie dlatego, że dość sporo czasu przez ostatni rok poświęciłam na typowy trening siłowy nóg.
Co z jedzeniem? Trochę ten temat liznęłam przy okazji wczorajszego wpisu z cyklu #skrzatojadłospis. Ale zapewne jeszcze do tego tematu będę wracać.
Teraz pozostaje mi tylko zrobić wszystko, żeby nie przyplątała się kontuzja ani choróbsko. O konsekwentne realizowanie założonego planu się nie martwię, bo po prostu mi na tym zależy. Odczuwam taką potrzebę, więc motywacja rodzi się sama 🙂