Bez kategorii

Górska Przygoda 2018 – porażka czy sukces?

Znowu to zrobiłam. Zapisałam się na górski bieg, tak o, z rozpędu, rzutem na taśmę. Miałam już nie startować, mniej biegać, odpuścić po maratonie, zastanowić się, co z tym bieganiem dalej zrobić. No to się zastanawiałam, godzinę i pięćdziesiąt sześć minut. 

Dokładnie tyle zajęło mi rozprawienie się z trasą Górskiej Przygody 2018. 17 km, 700 m przewyższenia. Niby nic powiedzą starzy wyjadacze, ale pierwsza część trasy to praktycznie tylko do góry i to z miejscami o nachyleniu ponad 20%. Uwierzcie mi, na rowerze zaczyna być to na granicy „wyjechalności” (pedałkuję tamtędy), a podczas biegania Achillesy i pośladki palą żywym ogniem. 

Czy to był dobry bieg?

Nie. To totalnie nie był mój dzień. Walczyłam ze sobą praktycznie od początku. Łapały mnie kolki, nogi totalnie nie podawały, miałam zatkane zatoki i skurcze oskrzeli (bo walczyłam wcześniej z przeziębieniem). Na dodatek wykręciłam stopę, bo jej nie ustabilizowałam tejpem. Czy chciałam zrezygnować? Chciałam. Ale stwierdziłam, że spróbuję powalczyć. Za sobą głownie. Oczywiście, gdyby pewna granica bólu czy rozsądku została przekroczona, wtedy na pewno bym zeszła z trasy. A tak zrobiłam po prostu fajny trening i z tego się cieszę tak samo, jakbym stanęła na podium. Bo to tak naprawdę mój siódmy bieg (a trzeci start) w górach i naprawdę jestem na etapie raczkującego dzieciaka.

foto: BikeLife

To po co się pchałam na start?

Bo nie ma na chwilę obecną dla mnie znaczenia, jako która zamelduję się na mecie, tylko czy się zamelduję i czy będę z siebie dumna. A z tą dumą to ja mam całe życie, ale się staram zmienić myślenie. Mój czas i samopoczucie podczas tego biegu nie powalało. Było kiepsko, nie będę owijać w bawełnę. W miarę mi się zaczęło biec od 12 km. No ale czasem tak jest, że nie wychodzi. Nie ten dzień. Zmęczenie, choroba, przetrenowanie, nawał obowiązków i milion innych rzeczy ma na to wpływ. To jak z gotowaniem – raz Ci ciasto ze sprawdzonego przepisu nie wyjdzie, a raz zarąbistą sałatkę zrobisz przypadkowo. Takie jest życie. I mogłabym się biczować, karcić, wkurzać. Mogłabym się nawet nie przyznać, że się zapisałam, zapłaciłam i przybiegłam gdzieś za połową stawki. Ale po co? Halo, to mój trzeci górski start! Pierwszy biegowy sezon dopiero. Zwlokłam się z łóżka w sobotni poranek, pojechałam, pobiegłam, dotarłam na metę? Jest super! Najważniejsze, że mi się chce i próbuję. Więc radzę Ci, Ty też spróbuj i mniej krytycznie na siebie patrz. I się ciesz, wszystkim!

No dobra, ale to co dalej?

No jak to co? W przyszłym sezonie nie rezygnuję z biegania, postanowione 😏  Wiem, że stać mnie na więcej i mam chęć się sprawdzać na tym polu. Nawet, gdybym miała umierać, jak podczas pierwszych kilometrów sobotniego biegu. Także przygotujcie się też na zdjęcia z zimowych treningów. Tylko jak pogodzić to z nartami?

Jeszcze wypadałoby słów kilka o samym biegu i organizacji napisać. Turbodobrze było! Serio, wszystko super. Mogę się przyczepić do braku owoców na bufetach, ale w sumie… ja i tak ich nie jadam podczas biegu, ale wiem że na to ktoś tam narzekał 😉 Oznakowanie i zabezpieczenie trasy – na szóstkę. Atmosfera – rewelacja. Mam zamiar pojawiać się co roku, jak tylko będzie się dało.

PS. Podczas jakiej czynności mógł uchwycić mnie fotograf? No oczywiście, że podczas jedzenia!

foto: BikeLife