Bez kategorii

Podsumowanie miesiąca #kwiecień2019

Jest połowa maja, a ja dopiero podsumowuję kwiecień. Cóż, moje życie tylko pozornie zwolniło po szale przeprowadzki i ultra. Nadal jest intensywnie, ale ta intensywność jest głównie związana przyjemnościami i czerpaniem z życia w górach pełnymi garściami. Mimo okresu regeneracji i choroby po Salamandra Ultra Trail udało mi się całkiem ładnie zakończyć kwiecień. Zresztą zobaczcie sami.


Można powiedzieć, że kwiecień był przełomowy. Na pewno zdefiniował mój stosunek do biegania w górach. Przepadłam, zakochałam się i chcę więcej. Na fali endorfin zapisałam się na kolejne biegi w tym roku, ale póki co ciiiii…  No i w końcu był czas na hedonistyczne aktywności i czerpanie korzyści z mieszkania w wymarzonym miejscu. Składanie literek i spędzanie czasu przed laptopem po pracy nie były mi w głowie, zrozumcie.

 

49 godzin, 481 kilometrów, 73 personalne rekordy i 37 aktywności łącznie

Czyli całkiem spoko ten kwiecień. Szczegóły na Strava.

 

Przebiegłam prawie 120 km. Biorąc pod uwagę to, że 50 km to Salamandra Ultra Trail (relacja TUTAJ), to mało. Potrzebowałam przerwy to raz, a dwa – skręciłam kostkę w Lany Poniedziałek pod Czantorią na tyle dotkliwie, że do maja nie biegałam wcale.


Całą zimę przejeździłam tą kolejką do góry z nartami. To teraz postanowiłam sprawdzić, jak się jedzie w dół. Bez nart, ze skręconą kostką. Ehh…

 

Ale udało się też wcześniej fajnie pobiegać z FantasticTeam u sąsiadów – takie widoki na Jaworowym Wierchu!

 

Testowałam też wreszcie nowe asfaltowe buty nie tylko na bieżni mechanicznej. Testy na plus. To model Fresh Foam Zante od New Balance. Na moje krótkie,  asfaltowe poranne przebieżki są idealne.

 

Tyle o bieganiu. Lipa. Za to rower, rower moi drodzy wszedł jak ta lala. No bo skoro nie mogłam biegać, to jeździłam. Na szosie, bo wtedy kostka nie pracuje w wielu płaszczyznach. No to mi wyszło 360 kilometrów w niecałe dwa tygodnie. 

 

Niedziela po Salamandrze. trzeba było kompensację zrobić. Najłatwiej na rowerze, na kawę do Cieszyna.

 

Taką pogodę w drodze na drożdżówkę pod Baranią Górę to ja szanuję bardzo.

Zamykam laptopa i w godzinę robię trasę dom-Równica-dom. I jestem najszczęśliwsza na świecie. 

 

Trening siłowy w kwietniu to prawie 15 godzin, całkiem całkiem!

Wiosna na talerzu!

Nie ukrywam, że po Salamandrze poluzowałam dietetycznie. Były i święta później… wiadoma sprawa.

W sumie nie grzeszyłam bardzo. Szynkę tata sam robił, pasztety zrobiłam warzywne, majonez w sałatce się wytnie. I makowiec i drożdżową babę od babci też. Hehe.

 

Ale mój organizm chyba sobie całkiem dobrze z tym poradził i tego potrzebował. Dobrze, że już wiosna i coraz więcej warzyw i owoców się pojawia w sklepie. Trochę mnie już zima pod tym względem zmęczyła, bo staram się jak mogę jeść sezonowo.

 

Sezon na botwinkę! Na chłodnik za zimno, ale z makaronem z czarnej fasoli, ricottą, dobrą oliwą i pestkami słonecznika jest równie dobra.

 

Szparagiiiiii! Moja miłość. Tutaj w sałatce na ciepło z ziemniakami i fasolą z musztardowo-miodową glazurą. 

No i figi. Nie wiem czemu, są w sklepach, a ja nie mogę się oprzeć. Jaglanka z makiem, figami i miodem to totalny czad, koniecznie spróbujcie.


Żegnam się grzeszkiem. Bezą. Było warto 😉