Bez kategorii

Wybieram zdrowie

Co to dla Ciebie znaczy? Bo dla mnie to aktywne, życie pełne dobrego jedzenia, aktywności fizycznej i dobrego samopoczucia. Fizycznego i psychicznego.

Brzmi fajnie, co? I tak banalnie? Nic tylko ten plan wdrażać. A guzik! To najtrudniejsze życiowe przedsięwzięcie jest. Bo trzeba złotego środka poszukać, a my ( trochę uogólniając) mamy z tym chyba coraz większy problem.

Jak kochać to księcia, jak kraść to miliony

A jak biegać to od razu ultra. I ultra cierpieć. I ultra sobie szkodzić. Tak, piszę to prześmiewczo ja, zakochana od zeszłego roku w biegach ultra, mająca mieć za sobą w tym roku w nogach kilka długich biegów, w tym słynnego Rzeźnika. Szczęście w nieszczęściu z tą koroną, że pozmieniała mi plany i dała czas na myślenie.

Ale do czego ja piję – wstajemy z kanap, po latach zalegania na nich i zaczynamy się ruszać. Super. Fajnie, że coraz więcej osób chce uprawiać regularnie sport. Ale bieganie długich dystansów przed osoby z nadwagą. albo wytyczanie sobie celu w postaci maratonu albo ultramaratonu za pół roku od tego cudownego powstania i nawrócenia jest samobójstwem albo przynajmniej samokaleczaniem się i chyba tak samo powinno być leczone psychiatrycznie, jak każde inne zaburzenie prowadzące do autodestrukcji.

Wiem, mocne słowa. Sama przecież jako pierwszy poważny cel biegowy obrałam sobie maraton, a potem ultramaraton górski. Tyle że ja startowałam z całkiem dobrej pozycji jeśli chodzi o wytrzymałość, wydolność i siłę mięśniową. Zawsze coś sportowego w tym moim życiu było, na kilka lat przed tym pomysłem regularnie jeździłam na rowerze latem, a zimą każdą wolną chwilę spędzam na nartach. Do tego dochodził regularny trening siłowy i wzmacniający. Pozostało mi się tak naprawdę wybiegać porządnie i przyzwyczaić mięśnie do tego typu długiego wysiłku. No i z wagą nie miałam żadnych problemów. Specjalnie napisałam mięśnie, bo już na przykład ścięgna czy kości potrzebują dużo więcej czasu na adaptację i zwiększanie obciążeń i objętości treningowych. I nie są to tygodnie ani miesiące, a lata. A tę informację próbowałam wyprzeć ze świadomości. Ale ok, udało się bez poważnych uszczerbków na zdrowiu. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia i jak już zostałam maratonką i zaczęłam nowe żyćko w górach, to poszłam za ciosem i co zrobiłam? Trzepnęłam ultra górskie, a jak! Przecież nie będę się zapisywać na jakieś 10 czy 20 km, pff. A zrobiłam to w samym środku chaosu przeprowadzkowego i ogólnie intensywnego czasu w naszym życiu. I po zdechłam. Dosłownie. Organizm się rozłożył na prawie dwa tygodnie. Kumulacja zmęczenia sprzed ultra plus tak ekstremalny wysiłek w niezbyt sprzyjających warunkach atmosferycznych rozwaliły skrzacie ciałko. Głowa za to triumfowała i układała sobie kolejne plany. A plany dla Skrzata to rzecz święta. No to pobiegłam. Na podium nawet i morale znowu podbudowane i ciałko znowu zdegenerowane. Choć żadne choróbsko mnie tym razem nie dopadło. To skąd wiem? A no mam to (nie)szczęście, że żyję z lekarzem i Pan Munż nakazał iść zrobić kilka badań, między innymi kinazę kreatynową, która obrazuje poziom uszkodzeń mięśni szkieletowych. Wyniki dały mi do myślenia. A wiecie ile czasu może trwać kompletna regeneracja po czymś takim? Nawet grubo ponad 30 dni…w trakcie których jesteśmy bardzo podatni na infekcje, kontuzje, porwania przez kosmitów i inne nieszczęścia.

Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz, ale na fejsie wygląda fajnie

Obserwuję coraz więcej takich się sportowych świrów, jakim miałam szansę się stać. A może i nadal jestem, bo ruszam się zdecydowanie ponad przeciętnie dużo. Ale bieganie treningów po kilkadziesiąt kilometrów, wyśrubowane treningowe cele, do bólu ambitne i na już, teraz, od razu sobie odpuszczam. Ciało do ekstremalnych wysiłków adaptuje się dłużej niż nam się wydaje. Dodatkowo nie regenerujemy się tak, jak zawodowi sportowcy, albo tacy, którzy poświęcają temu życie – bo chcą, bo mogą. My zwyczajnie nie mamy na to czasu i możliwości. Między treningami pędzimy do pracy albo na zakupy albo po dzieciaki do przedszkola. Powiedzmy też sobie wprost i nie bójmy się tego stwierdzenia – sport profesjonalny nie ma nic wspólnego ze zdrowiem i to nie są działania prozdrowotne. A my chcemy być jak zawodowcy. Chcemy być pro i ultra we wszystkim. Do bólu. Czasem dosłownie niestety.

I tak, fajnie jest mieć cel, motywację do ruchu, fajnie jest przekraczać swoje kolejne granice, widzieć kolejny odseparowany mięsień, poprawić czas na ulubionej trasie biegowej, wjechać szybciej na ukochaną górkę czy być w stanie pojechać na długą rowerową wycieczkę. Wiem też, że w mediach społecznościowych to fajnie wygląda, jak się wrzuca screena z trzeciego biegu kilkugodzinnego w tym miesiącu albo o zarzynaniu się na treningu rowerowym. Wiem, bo na mnie samą to działa i patrzę często z podziwem. I z zazdrością. Tak tak, dobrze czytacie. Ale po chwili przychodzi otrzeźwienie i przypominam sobie, że przecież ja mam swoje życie i swoje cele. Inni mają swoje. I w sumie nic mi do tego. Tylko czasem tak zwyczajnie zastanawiam się, na ile tego chcą a na ile czują presję albo na ile dali się wciągnąć w to szaleństwo rzucania się na głęboką wodę. Pamiętam jak kiedyś mi znajomy podczas dyskusji powiedział, że ci którzy biegają maratony poniżej 4 godzin nie powinni ich biegać wcale. Cóż, może dane liczbowe bym lekko zmieniła, ale coś w tym jest i też uważam za poroniony pomysł rzucanie się na taki dystans celując w czas na przykład 6 godzin, mając nadwagę i biegając od kilku miesięcy. Jasne, powiecie, idea, sprawdzenie się, życiowa przygoda. Trele morele. O konsekwencjach dla swojego organizmu trzeba też myśleć. Ale parkrun miejski na dystansie kilku kilometrów już tak super na fejsie nie wygląda, co? Bo fajnie jest w necie mówić o aktywności i zachęcać innych do sportu, pokazywać walkę ze słabościami, ze zwyczajnym leniem, który dopada każdego z nas. Fajnie jest pokazywać, że komuś się chce. Tak, fajnie. Też tego chcę i to robię i przyznaję się do tego (bo już na pewno w Twojej głowie drogi czytelniku pojawiła się myśl „co ty gadasz hipokrytko, sama przecież tak robisz”).

Ale ja chcę pokazywać i robić to tak, żebym za lat 20 czy 30 nadal mogła tak żyć. Żebym się nie zajechała. Żebym miała z tego wszystkiego czystą radość i szacunek do swojego ciała i głowy. Bo nie jestem profesjonalnym sportowcem. Mam swoje życie zawodowe i prywatne, a sport ma mi pomóc w tym życiu. Nie przeszkodzić. Choć jest go bardzo dużo w moim planie dnia czy tygodnia. Ja od tego wszystkiego chcę po prostu czegoś więcej. Dojrzałam do tego, żeby chcieć mieć jeszcze ZDROWIE.

To mój wybór, moja decyzja, moje życie. Niech każdy żyje tak, jak chce. Ja chciałąnbym Wam pokazywać złoty środek, że nie musicie być od razu pro i ultra we wszystkim do bólu i dużym kosztem. I nie twierdzę, że już nigdy nie pobiegnę żadnego maratonu czy ultra, że już nigdy nie wypluję płuc po przekroczeniu linii mety czy nie spadnę z roweru w trakcie testu ftp. Ba, zapisałam się na wyścig kolarski nawet we wrześniu – trener pandemicznej grupy rowerowej (więcej w posumowaniu czerwca) Radosław zarządził ściganie jako ukoronowanie jego trenerskich eksperymentów na nas. Będzie ciekawie. Trenuję sumiennie, ale też bez ciśnienia, bo tak chcę, bo tak czuję, bo tego w tym momencie potrzebuję. I jak mi nie idzie albo jestem zmęczona pracą, to odpuszczam trochę. Ruszam się, ale nie próbuję na siłę zmusić się do nadludzkiego wysiłku. Jak coś boli, też (już) odpuszczam. Bo za każdym razem staram się mieć w głowie, że mogę wszystko w tym temacie, ale nic nie muszę.

CHEAT MEAL vs MARCHEWKA – all day all night alway and forever

Nie mogłabym nie poruszyć tematu żarcia. W sumie patrząc po liście moich życiowych priorytetów to od tego powinnam zacząć. A z żarłem mamy chyba ten sam, jak nie jeszcze większy problem (znowu uogólniając). Bo albo pakujemy w siebie syf albo nawracamy się tak, że chcemy zabijać za chociażby próbę poczęstowania nas cukierkiem.

Równowaga i zdrowy stosunek do jedzenia to moje podejście, które się sprawdza. Nie daję się zwariować, nie stosuję restrykcyjnych diet, nie wykluczam czegoś z jadłospisu albo na siłę czegoś nie dodaję, kiedy mi nie smakuje tylko dlatego, że coś jest modne. Jestem otwarta na lokalne smaki na wyjazdach, u babci pałaszuję pomidorową ze śmietaną i drożdżowe z posypką z toną masła, zajadam się plackami ziemniaczanymi, kiedy specjalnie dla mnie smaży je przyjaciółka, podczas rowerowych przejażdżek wsuwam ukochane drożdżówki i pierogi ze śmietaną. Jest tylko jedna zasada – to ma być dobre jakościowo. Hot dog ze stacji benzynowej przemielony razem z budą i rolką papieru z sosem z datą przydatności do spożycia ustaloną na za 20 lat, który swieci w ciemności do mnie nie przemawia, ale już kiełbasa w chlebie z kultowej budki np. pod operą w Wiedniu już tak. Mój żołądek to nie śmietnik. A na co dzień, czyli pewnie przez jakieś 80% czasu dbam o to, żeby było zdrowo, rozsądnie, z dużą ilością warzyw, owoców, wartościowych źródeł węglowodanów, białek i tłuszczy. Zdrowo i pysznie jednoczenie, ale po mojemu, z moimi smakami. Nie katuję się. Dieta jest dla nas, nie my dla diety. Głowa i ciało mają być szczęśliwe. Jedno macie życie, znajdźcie swoje podejście i czerpie radość z tego, co na talerzu.

Ostatnio coraz częściej dostaję też pytania odnośnie tego, co biorę. W sensie co suplementuję. A jak odpowiadam, że w sumie nic, to spotykam się z ogromnym zdziwieniem. Bo bo jak to NIC? No nic. No dobra, prawie nic. moja podstawa to kolorowa, jak najbardziej sezonowa i jak najbardziej urozmaicona MICHA! To jest moje paliwo – prawdziwe jedzenie! Czasem wymyślne, bo lubię kombinować, a czasem do bólu proste i takie, które mi pasuje. A jak jednak chcecie wiedzieć, czym się wspomagam, to zapraszam tutaj.

#jedzdobrzezeskrzatem #slowzycienaturboobrotach

Na moim profilu na Instagramie znajdziesz codzienne sporo inspiracji żywieniowych. Jest pysznie, jest sezonowo, są bardzo różne grupy produktów. Pokazuję też jak zmyślnie wplatać “gotowce” i jak oszczędzać czas. Do tego spora dawka motywacji do ruchu, ale takiego dla zdrowia, z głową. Wchodzisz w to? Bo ja tak. Wybieram zdrowie. Wybieram szczęśliwe ciało i szczęśliwą głowę.

Wpis powstał jako odpowiedź na akcję WYBIERAM ZDROWIE.

​O co chodzi?
Zdrowy styl życia i dbanie o swoje zdrowie są teraz na czasie. Ale co właściwie rozumiemy poprzez „zdrowe życie”?
Badamy postrzeganie zdrowia przez Polaków. Interesuje nas to, jakie elementy Twojego zdrowia są dla Ciebie najważniejsze i jak o nie dbasz. Chcemy wiedzieć, jak Ty rozumiesz sformułowanie: „wybieram zdrowie”.
 
Kim jesteśmy?
Jesteśmy grupą naukowców, specjalistów z dziedzin takich jak psychologia, psychologia zdrowia i zdrowie publiczne. Nasze badanie jest realizowane w ramach projektu „Wybieramy Zdrowie”, finansowanego ze środków przyznanych przez Fundację na Rzecz Nauki Polskiej (numer projektu POIR.04.04.00-00-5CF3/18-00), i prowadzonego jest przez międzynarodowy zespół naukowców pod kierunkiem dr Dominiki Kwaśnickiej na Uniwersytecie Humanistyczno-społecznym SWPS .

Dodatkowo polecę Wam książkę ULTRAZDROWIE (redakcja naukowa Daniel Śliż i Artur Mamcarz). Pozycja ta jest przeglądem najpopularniejszych zachowań, które mogą się stać prawdziwym zagrożeniem dla zdrowia. W poszczególnych rozdziałach opisano zagrożenia płynące z popularnych dziś wysiłków na dystansach ultra, metamorfoz czy zaburzeń odżywiania. Dużo miejsca poświęcono problemom psychicznym, które stają się istotnym wyzwaniem dla zdrowia publicznego. Pomimo dotykania trudnej materii – pojęcia zdrowia, nie uciekamy od wyzwań, jakie przynoszą nowe technologie czy „nowoczesne” modele realcji międzyludzkich.
Nasza propozycja stanowi dobry punkt wyjścia do zrozumienia motywacji osób wplątanych w niekończącą się walkę o zdrowie. Zapraszamy do lektury Ultrazdrowia każdego zaciekawionego i poszukującego rozwiązań optymalnych.